Strażnicy Galaktyki, czyli witaj ponownie, nowa przygodo!

gotg1Pamiętacie pierwsze wzmianki na temat filmowych Strażników Galaktyki? Pamiętacie te komentarze w sieci, wśród których przeważał ton skrajnego powątpiewania, a nawet jawnej wrogości wobec tego, do tej pory najodważniejszego, pomysłu Marvela? Bo, jakże to, ci goście zamierzają przenosić na ekran jakichś trzecioligowych bohaterów? Po potrójnej dawce Iron Mana, podwójnej kolejce Thora i Kapitana Ameryki, po Hulku i potężnych Avengersach, następny w kolejce ma być obrazek o Strażnikach… Zaraz, chwila, kim u licha są ci Strażnicy Galaktyki? Halo, ktoś tu chyba postradał zmysły! A co z Doktorem Strangem1? Gdzie przyzwoita adaptacja Fantastycznej Czwórki, hę? W końcu zaczęły się pojawiać pierwsze grafiki koncepcyjne, pierwsze zdjęcia bohaterów, teasery, a w końcu trailery. Fala hejtu zaczęła niebezpiecznie wzbierać, natomiast ja usiadłem z boku i ze spokojem obserwowałem rozwój sytuacji. Uda się, powtarzałem moim sceptycznym znajomym. Bo, trzeba wam wiedzieć, że ja od początku wierzyłem w ten projekt. Dlaczego? A dlaczego nie? Od premiery pierwszego prawdziwie udanego marvelowskiego filmu, jakim był X-Men Bryana Singera z 2000 roku, minęło już 14 lat. 14 długich lat. Przez ten szmat czasu, filmowy świat Marvela rozrósł się niesłychanie. Po spektakularnym sukcesie Iron Mana, po tym, jak pozwolono nam uwierzyć, że da się w przekonujący sposób przenieść na ekran takie postaci jak Thor, czy Kapitan Ameryka, a następnie zebrać ich wszystkich w jednym filmie, naprawdę nie było powodu, by wątpić w cokolwiek. Nawet w to, że gadający szop z wielkimi spluwami w łapach i chodzące drzewo, nie wywołają u nas poczucia zażenowania.

No i co? No i sukces! Przewaga pozytywnych recenzji, rozbity box office i miliony fanów oczekujące sequela. Kto wie, czy nie po raz pierwszy w dziejach kinematografii opinie fanów są tak bardzo zbieżne z sądami krytyków. A tutaj przecież chodzi o kino superbohaterskie!

rocket grootElementów składowych sukcesu Strażników Galaktyki jest co najmniej kilka, natomiast myślę, że jedną z podstawowych przyczyn, dla których świat pokochał film Jamesa Gunna jest uczciwość, z jaką twórcy podeszli do swojego dzieła i jego odbiorców. Gunn niczym geek, który nigdy nie zabił w sobie nastolatka, cofa się do początku lat 80tych, by pozbierać wszystkie wspaniałości z filmów stworzonych przez swoich mistrzów. Bawi się, gra skojarzeniami i nawiązaniami, generuje tropy. Niemal od samego początku seansu jest to gra w otwarte karty. Pamiętacie jeszcze taką kategorię, jak kino nowej przygody? Cudowne dziecko George’a Lucasa i Stevena Spielberga, plac zabaw dla wiecznych dzieciaków, kinowy rollercoaster, gdzie możliwe jest właściwie wszystko? Tak jest, stało się – Marvel wskrzesił kino nowej przygody, na którym wielu postawiło krzyżyk ładne 25 lat temu (jeśli nie dawniej). Strażnicy Galaktyki spełniają wszystkie założenia tajże kategorii. Pełnokrwiści bohaterowie, epickie kosmiczne bitwy (serio, EPICKIE), zapierające dech w piersiach lokacje, efekty specjalne zrobione z prawdziwą fantazją, śmiech przeplatany ze wzruszeniami i kwestie, które zapewne przejdą do historii. Ponad wszystko jednak, jest tutaj coś, co zawsze definiowało ten typ rozrywki, a mianowicie sytuacje i rozwiązania tak przegięte, tak nierealne w rzeczywistym świecie, że bez odpowiedniego nastawienia (uwolnijże to wewnętrzne dziecko!), nigdy nie bylibyśmy w stanie ich zaakceptować. Tuż po premierze namnożyło się w sieci zabawnych komentarzy, w których malkontenci wytykali brak logiki i naukowej akuratności poszczególnym scenom… Najbardziej oberwało się, przepięknemu skądinąd, incydentowi z kosmicznym spacerem Quilla i Gamory. Moi kochani, jakież to głupie iść na kosmiczną przygodę i oczekiwać ekranizacji Arthura C. Clarke’a, czy Stanisława Lema (z całym szacunkiem i uwielbieniem dla klasyków racjonalnej fantastyki). Czy naprawdę nie pamiętacie Gwiezdnych Wojen, albo przecudnie przegiętego Indiany Jonesa, do którego Strażnicy Galaktyki notabene nawiązują bardzo dosłownie? Oj, malkontenci, wydaje mi się, że z pamięcią u was krucho, bo nie rozumiem, jak można sarkać na film Jamesa Gunna, po czym wrócić do domu i zachwycać się dziełami Lucasa i Spielberga.

STARLORDStrażnicy Galaktyki to kawał dobrej roboty, dlatego gratuluję reżyserowi, scenarzyście i wszystkim, którzy idealnie przenieśli na kinowy ekran materiał tak trudny do przełożenia na język filmowy. Gratuluję aktorom, którzy tchnęli nowe życie w komiksowe postaci. Każdy z nich udowodnił, że nie znalazł się w tym filmie przez pomyłkę. Star Lord to przecież nowy Han Solo, a grający go Chris Pratt to, zaraz po Robercie Downeyu Jr., drugi tak bardzo coolerski bohater naszych czasów. Bradley Cooper (Rocket Raccoon) w duecie z Vinem Dieselem (Groot), kradną scenę za sceną. Nawet, jeśli ten drugi posługuje się jeno trzema słowami. Na wielkie uznanie zasługuje, odkopany ostatnio za sprawą serialu The Walking Dead, Michael Rooker, który wciela się w rolę niebieskoskórego Yondu. Tak charyzmatycznej postaci nie mieliśmy na ekranie od bardzo dawna. Jasne, najwięcej frajdy będą mieli geekowie zaznajomieni z marvelowskim światem (easter eggsów mamy tutaj bez liku), jednak Strażników Galaktyki polecam każdemu, kto na moment chce oderwać się od przytłaczającej codzienności. Wspaniałe lekarstwo. Najlepsze. No i czekam na sequel, bo przecież, tuż przed napisami końcowymi, dostaliśmy Bondowskie: Strażnicy Galaktyki powrócą…. Niech wracają, bo dostałem sc-fi, na jakie czekałem i pragnę więcej.

Guardians-soundtrackOsobna sprawa to ścieżka dźwiękowa, a właściwie songtrack. Przez długie lata przyzwyczajono nas, że piosenki, które pojawiają się na towarzyszących filmowi kompilacjach, nijak mają się do tego, co słyszymy podczas seansu. Ot, zbiór kawałków ułożonych tak, by przy okazji wypromować kilka topowych kapel. Czysty marketing. W przypadku albumu Awesome Mix Vol. 1, sytuacja przedstawia się zupełnie inaczej. Mamy tutaj dokładnie to, czego Peter Quill słuchał w filmie. A słuchał wiele i były to same wspaniałości sprzed czterech dekad. Właściwie wszystkie muzyczne sceny ze Strażników Galaktyki zapadają w pamięć, począwszy od Star-Lorda pląsającego w ruinach antycznej cywilizacji w rytm Come And Get Your Love zespołu Redbone, przez zachwycający moment, w którym Milano wlatuje do Knowhere, a my słyszymy legendarny Moonage Daydream Davida Bowiego, aż po rozbrajający obrazek z Grootem i I Want You Back Jacksons 5… Nie mówiąc już o Hooked On A Feeling Blue Suede – utworze, który jak żaden inny, będzie się już do końca świata kojarzył z tym konkretnym filmem (co być może pozwoli nam zapomnieć o koszmarnym coverze w wykonaniu Davida Hasselhoffa). Ostatnim filmem, którego piosenki były niemal równorzędnym bohaterem, byli genialni Strażnicy (The Watchmen) Zacka Snydera. Tam jednak stanowiły one swoisty odpowiednik chóru, który wprowadzał nas w konkretne sceny, opisywał sytuacje dziejąca się na ekranie, korespondował z treścią. Tutaj mamy przedpotopowy walkman Quilla i kasetę zapełnioną przebojami sprzed lat – ostatnią (no, prawie ostatnią) pamiątkę po jego matce. Doskonałe rozwiązanie i kolejny dowód na wyjątkowość Strażników Galaktyki.

gotg

Słucham? Jak to o czymś zapomniałem? Ach, minusy… No, ale przecież Strażnicy Galaktyki nie mają żadnych…OK., w porządku, spokojnie… Skoro już przykładasz mi broń do skroni, znajdę jeden, bądź dwa… W porządku, już, już…

W istocie, Strażnicy Galaktyki nie są wolni od elementów, które można było zrobić lepiej.
Nie są to jakieś grzechy śmiertelne, które miałyby znaczący wpływ na odbiór tego świetnego filmu, jednak warto o nich wspomnieć. W imię sprawiedliwości. Po seansie, otrząsnąwszy się już z wszystkich tych kosmicznych uniesień, doszedłem do wniosku, że jednak n
iektóre postaci zostały potraktowane bardzo nie fair. Weźmy takiego Cosmo. Kojarzycie tego uroczego psiaka w astro – skafandrze, prawda? Kilka słów o nim, bo to jeden z moich ulubionych bohaterów uniwersum Strażników Galaktyki. W komiksie jest to wielka szycha, administrator całego, potężnego Knowhere (ta wielka głowa zawieszona w przestrzeni kosmicznej), stały współpracownik Strażników Galaktyki. Jego historia jest jednym z najbardziej odjechanych konceptów wygenerowanych przez ludzi z Marvela, gdyż zaczyna się w sowieckiej Rosji początku lat 60tych XX wieku. Tak jest, Cosmo był jednym z tych biednych piesków wysłanych w kosmos, bez żadnych szans na powrót. Kiedy jego kyno – koledzy konali w męczarniach bez pożywienia i tlenu, nasz bohater dotarł w jakiś sposób na kraniec wszechświata, zyskując przy tym cudowne moce, takie jak telepatia, telekineza i zdolność mówienia w rozmaitych kosmicznych językach… Uroczo porąbane, prawda?

Jeżeli w drugiej części filmu Cosmo nie będzie TYM Cosmo, wybiorę się do Californii i skopię tyłek Gunnowi. Obiecuję.

RonanNie przyłożono się także należycie do kreacji głównego adwersarza Strażników, czyli Ronana Oskarżyciela. O ile pod względem charakteryzacji była to robota na najwyższym poziomie, a Lee Pace odegrał tę rolę tak, że momentami włos się jeżył na głowie, o tyle zawiodła kwestia podstawowa – motywacje tego złego. W tym miejscu powraca casus Malekitha z filmu Thor: Mroczny Świat, który był zły, bo był zły i chciał wszystko zniszczyć, bo taka już jego natura. Sorry, moi kochani, ale takie coś już od dawna nie działa. W Kapitanie Ameryce: Zimowym Żołnierzu mieliśmy organizację HYDRA i nazistowskich pogrobowców, którzy chcieli zaprowadzić w Ameryce swój rodzaj porządku. Każda z części Iron Mana przedstawiała nam superłotra motywowanego, a to przez zemstę (Whiplash w części drugiej), a to kwestie czysto biznesowe (Obadiah Stane w części pierwszej), a to dumę i ambicję niedocenionego geniusza (Aldrich Killian w części trzeciej). Nawet Emil Blonsky w Niesamowitym Hulku, staje się bestią zwaną Abomination, bo jest cholernie zawziętym trepem i chce dokopać zielonemu. No dobra, Loki w pierwszym Thorze narobił bigosu z powodów czysto rodzinnych, ale to też jakiś powód, nie? Ileż klasycznych tragedii rozegrało się z podobnych przyczyn! Ileż wybuchło wojen!

Tymczasem zarówno Thor 2: Mroczny Świat, jak i Strażnicy Galaktyki przedstawiają nam superłotra, który po prostu chce wszystko rozpieprzyć. I tyle. Bo źli niszczą. I handluj z tym. A przecież Ronan Oskarżyciel to bardzo niejednoznaczna postać, trzecia najważniejsza osobistość imperium Kree, facet, który poświęcił całe życie, by walczyć za swą rasę. W komiksowym świecie Strażników Galaktyki dochodziło nawet do sytuacji, w których stawał u boku Star-Lorda! Myślę, że można było uczynić go postacią bardziej nieokreśloną i, na przykład, sprzymierzyć z Quillem w walce z kolektywną świadomością, znaną jako Phalanx!

Zastanawiam się, czy można jeszcze coś zarzucić Strażnikom Galaktyki i dochodzę do wniosku, że owszem… Nie miałbym nic przeciwko, gdyby obraz Jamesa Gunna trwał nieco dłużej. Tak z cztery godziny. Minimum. Bo, moi kochani, kiedy bawimy się wybornie, chcemy, żeby impreza trwała jak najdłużej, prawda? Już pal licho nieszczęsnego Cosmo i naciągane motywacje Ronana… Od czasu Piątego Elementu Luca Bessona nie byliśmy tak blisko klasycznej space opery, a z kinem nowej przygody nie było dane nam się zetknąć od… premiery Indiany Jonesa i ostatniej krucjaty. Poprawcie mnie, jeśli się mylę.

A na koniec garść ciekawostek dotyczących Quilla i spółki -> put your ray gun HERE

1 Już teraz wiemy, że na ekranach pojawi się niebawem.

2 uwagi do wpisu “Strażnicy Galaktyki, czyli witaj ponownie, nowa przygodo!

Dodaj komentarz