W piach się obrócisz!

Momencik, pozwólcie, że otrzepię się z tego piachu. Mam go wszędzie, w butach, na ubraniu, we włosach, w uszach i między zębami. Kiedy już pozbędę się tego pyłu, usiądę na chwilę i pozwolę, by zawroty głowy spokojnie ustąpiły. Pędziliśmy bez ustanku, huk był niesamowity, a śmierć przez dwie godziny trzymała swą kosę tuż przy naszych szyjach. Czas rozprostować kości. Przy okazji można też coś napisać, póki Furie szaleją w głowie.

50c4753600e0f1e2458b223ec7844fbaTak moi kochani, wróciłem z seansu filmu Mad Max: Na drodze gniewu i jestem fizycznie wyczerpany, ale szczęśliwy. Zupełnie jak po solidnym treningu. Szedłem do kina  jako wielbiciel serii George’a Millera, a zarazem fan motywów post-apokaliptycznych w popkulturze, czyli idealny adresat widowiska, a jednak zżerała mnie ciekawość, co sprawiło, że nowa odsłona przygód Rockatanskyego, zbiera same maksymalne noty u krytyków – nawet tych, którzy za fantastyką, delikatnie mówiąc, nie przepadają. Jaki myk zastosował Miller, że potrafił zachwycić dosłownie (DO-SŁO-WNIE) wszystkich? No i wiem, już wiem! Najprostszy z możliwych, leżący pod najjaśniejszą latarnią we wszechświecie, a przez to nieskończenie genialny.

Dając się ponieść fantazji, widzę to tak: reżyser zwołuje specjalny sztab, który sporządzić ma dla niego listę wszystkich rozwiązań stosowanych w kinie, literaturze i komiksie post-apo, siada nad nią i zaczyna… wykreślać kolejne punkty. W koszu ląduje wszystko, co przeszkadza, zamula, odrywa od głównego wątku i psuje zabawę. Przez okno leci ostatnie 25 lat kina sc-fi z całą swoją dodatkową, nadobowiązkową tkanką. Pozostaje sam kręgosłup. Czysty sens. Niczym nie zmącony fun.

Mam palec na spuście i nikogo, komu mógłbym zaufać / Kiedy patrzę w twoje oczy, widzę tylko diabły i pył , śpiewa Bruce Springsteen w utworze Devils and Dust (album o tym samym tytule z 2005 roku) i mniej więcej, o to właśnie w nowym Szalonym Maksie chodzi. Fabuła filmu jest dokładnie taka sama, jak droga pokonywana przez przerdzewiałe machiny pokonujące pustynne pustkowia – prosta, szybka i zmierzająca do celu. Kulminacja, o co ostatnimi czasy w kinie trudno, jest przyjemnie klasyczna, przez co kompletna, choć pozostawia otwartą furtkę do kolejnych sequeli. I dobrze. Niech będzie tego więcej. Byle z tą samą obsadą.

Zapamiętać: nigdy nie umieszczać na facebooku informacji o planowanej domówce
Zapamiętać: nigdy nie umieszczać na facebooku informacji o planowanej domówce

Mad-Max-Inspired-Artists-Back-Cover-ImageBohaterowie mówią niewiele, co ma dużo sensu, bo realia nie motywują do dyskusji, a roboty jest tyle, że nie ma czasu na czcze gadki. Poza tym, patrzeć na Charlize Theron i Toma Hardy’ego grających przede wszystkim mimiką twarzy i gestami, to niewysłowiona rozkosz. Znamienne, że ich kunszt aktorski objawia się tak wyraźnie w filmie należącym przecież do kategorii odmóżdżaczy (choć nienawidzę tego określenia, bo nic mnie podczas seansu nie odmóżdżyło).

Wizualnie Mad Max: Na drodze gniewu to rzecz po prostu piękna, cacuszko, w swojej kategorii prawdziwe dzieło sztuki. Kolory są soczyste, dizajny potężnych gruchotów absolutnie mistrzowskie, charakteryzacje przyprawiają o gęsią skórkę, a zdjęcia godne są przynajmniej nominacji do Oscara (te zbliżenia na pełne furii twarze podczas szaleńczego rajdu!). Od razu nasunęło mi się kilka popkulturowych nawiązań. W latach 70. i 80. rozpoczęto wydawanie kultowych magazynów komiksowych Heavy Metal i 2000AD. To w nich pojawiać się zaczęły post-apokaliptyczne opowieści, pełne dosłownej brutalności, seksu – historie pozbawione romatyzmu, straszące najgorszymi wizjami przyszłości, perwersyjnie zachwycające brudem, zniszczeniem i moralną entropią człowieka. W ich barwach tworzyli tacy artyści jak Richard Corben, Brian Bolland, Simon Bisley, czy Moebius (we francuskim Metal Hurlant). I właśnie wpływy tych tytułów i rysowników cholernie intensywnie odczuwałem podczas oglądania filmu Millera. Intensywność barw, piękna brzydota, fantazyjne postaci, przerysowana mimika i ujęcia, które można złapać w stopklatkę, wydrukować i powiesić sobie na ścianie. Orgazm.

Jaki czasy, taki Wujek Joe
Jakie czasy, taki Wujek Joe

644324-3b3eb3f6-f398-11e4-a523-fc3a24a56e3fZ Heavy Metalem i 2000AD pięknie korespondują indywidua takie jak Imperator Furiosa (wspaniała Charlize Theron – seksowna nawet bez włosów i ręki), groteskowy Immortan Joe (wiecie, że grający go Hugh Keays-Byrne to Toecutter z pierwszego Mad Maxa?), posługujący się ciężkim uzbrojeniem Rictus Erectus, przegięci do granic możliwości The People Eater i The Bullet Farmer oraz zagrzewający do boju… gitarzysta przypięty do jednej z machin. Poza tym, rzeczy, które pojawiły się na moment, ale utkwiły w mojej głowie szczególnie, takie jak szczudlarze i wrony na błotnistym pustkowiu, kobiety-dojne krowy w siedzibie Immortana, czy… spuchnięte nogi People Eatera.

No i muzyka. Junkie XL (właśc. Tom Holkenborg – DJ, multiinstrumentalista i producent muzyczny) odwalił kawał dobrej roboty, łącząc klasycznie orkiestrową oprawę z heavy metalem. Niby nic nowego, ale nic tak nie podsyca emocji, jak porządne symfo-gitarowe łojenie. Szczególnie, gdy jeden z instrumentalistów aktywnie uczestniczy w filmowej akcji. Absolutne szaleństwo.

Hey, hey, my, my, Rock and roll will never die
Hey, hey, my, my, rock and roll will never die
Rockatansky w opałach
Rockatansky w opałach

Ten film to czysty eskapizm, prawdziwy wzór metra w Sevres. W pierwszych sekundach seansu zajmujesz miejsce w jednym z tych fantazyjnych gruchotów i rozpoczynasz jazdę na złamanie karku, która kończy się gwałtownym szarpnięciem, a ty wychodzisz z fury, zataczając się i śmiejąc opętańczo, bo przeżyłeś właśnie jedną z najdzikszych jazd w swoim życiu. Cieszysz się, człowieku, jak ten naspeedowany War Boy. I uśmiechasz się do znikającego w tłumie Maxa Rockatanskyego, bo tak właśnie wyglądać powinny zakończenia filmów sci-fi. Poza tym, coś ci mówi, że spotkacie się jeszcze nie raz. No, masz przynajmniej taką nadzieję.

A zatem, wracając do pytania z początku tekstu, wiem dobrze, co porwało widzów i krytyków. Ja też zostałem uprowadzony, wrzucony do Wojennej Machiny i zabrany na dziki rajd. Piach w moich ustach niech będzie na to dowodem.

Mad Max: Na drodze gniewu otrzymuje pieczątkę Popkulturalnego, którą dostają wyłącznie dzieła kompletne. Możesz, czytelniku drogi, bez obaw rezerwować fotel w kinie. I to na najbliższy seans. Chyba, że nie lubisz takiego kina. W takim wypadku rozkładam ręce.

I jeszcze jedno, bo właśnie przyszło mi do głowy, że nowy Mad Max jest jak nasza Ida. Serio. Mało mówią, dużo jeżdżą, zdjęcia i muzyka powalają (stopklatka, drukuj i na ścianę), a z seansu wychodzisz wyczerpany, ale szczęśliwy, że obejrzałeś kawał dobrego kina.

mad_max_2No dobra, jeszcze małe postscriptum. Jak zwykle mały popis dał polski tłumacz, udowadniając tym samym, że większość przedstawicieli tego fachu w naszym kraju, to ludzie o małej wyobraźni, albo z taką, która zbacza w zagadkowe kierunki. Przecież przy tytule Fury Road wcale nie trzeba było kombinować i przekładać go na Drogę gniewu. Wystarczyło zostawić tę Drogę Furii. Wszak nikt tam się na nikogo nie gniewał, natomiast każdym powodowało szaleństwo, każdego paliwem była tytułowa furia. Inna sprawa, że tam też literalnie o furię chodziło – fabuła pędziła przecież wedle szlaku wyznaczanego przez uciekającą Imperator Furiosę. Ona oraz kobiety wyzwolone z reprodukcyjnej niewoli Immortana to przecież także mityczne Furie. Czy naprawdę trzeba było wypaczać sens kolejnego tytułu?

I jeszcze: kim jest Mel Gibson?

I… kilka obrazków na deser:

Mad Max: Fury Road by Simon Bisley!
Mad Max: Fury Road by Simon Bisley!
No, powiedzcie, czy to nie słodkie?
No, powiedzcie, czy to nie słodkie?
Immortus Joe
Immortus Joe

Jedna uwaga do wpisu “W piach się obrócisz!

Dodaj komentarz